niedziela, 12 czerwca 2011

kilka informacji...

http://paderek.poznan.pl/pl/aktualnosci/149-xvi-konkurs-poetycki

Tutaj możecie przeczytać wiersze które wygrały w XVI konkursie poetyckim w Paderku.

Zapraszam również do głosowania w rankingu TOPpoezja mamy mały regres ;/

http://poezja.najlepsze.net/?we=roxter92

środa, 8 czerwca 2011

"Jeden błąd"

Witam serdecznie wszystkich czytelników. Cóż, ten dzień nadszedł. Przedstawiam Wam moje opowiadanie pt. "Jeden błąd" Podzieliłem je na kilka części a gdy będą się pojawiać następne będę edytował ten oto wpis ;] Zapraszam do lektury i mam nadzieję że się spodoba. ;]
Komentujcie, głosujcie i głosujcie w TOPpoezja

Roxter ;]
"Jeden błąd"

                               







Był zimny wiosenny wieczór. Jeden z tych dni, kiedy człowiekowi nie chce się ruszyć ręką nawet po pilota od TV. Wiatr na dworze huczał a deszcz zacinał w okna małego mieszkania w spokojnej dzielnicy New Town. Była to jedna z tych dzielnic, gdzie mieszkania sprzedawały się jak ciepłe bułeczki, choć wcale nie były takie tanie. Pojawiały się nowe zaciszne, małe bloczki dla małych i dużych rodzin. Trawniczki były ładnie skoszone, ulice zawsze wysprzątane a dzieci bawiły się grzecznie na swoich podwórkach. Joe mieszkał w jednym z takich blokowisk na południe od centrum. Mieszkał tam ze swoją rodziną zawsze. Najpierw wprowadzili się tam z samą Sue a potem, gdy miał przyjść na świat ich pierworodny syn nie zamierzali zmieniać mieszkania. Tylko je przemeblowali. Żyli tam razem zawsze. Lecz on przez swą prace nawet za dobrze nie pamiętał zapachu tego domu. Lecz później wszystko się zmieniło. Wiosną tego roku, cały jego idealny świat legł w gruzach. Zaczął mieszkać tam sam od czasu gdy...
HUK
Grom uderzył zdecydowanie za blisko. Joe bał się burzy. Nie wiedział dlaczego w tej części świata, gdzie czas płynie spokojnie a ludzie są upierdliwi, pomimo swoich starań, burze zdarzają się bardzo często. A on? Nawet gdyby jeszcze potrafił, a przecież jazdy samochodem się nie zapomina, nie mógł uciec z tego zadupia. Odebrano mu prawo jazdy. Kara boska dla takiego faceta jak on.
Sue zawsze chciała osiąść w takim miejscu. Komunikacja miejska kursowała tu raz na ruski rok ale było spokojnie. Nie było zbyt wielkiego zanieczyszczenia powietrza, wokół miasta rozprzestrzeniały się lasy i małe jeziorka. Było tak czysto i spokojnie do czasu Bumu na mieszkania. Wtedy zrobiło się tłoczniej ale i tak umiarkowanie. Powstawały drogi dojazdowe, przez co usunięto część lasów. Nie narzekali na duchotę i brak miejsca dla ludzi w mieście.
Nie sprzeciwiał się z Sue w kwestii miejsca zamieszkania. Co go to obchodziło. Inwestował w dom ogromne pieniądze, których wcale tak ciężko nie zarabiał. Ta praca to było jego życie, pasja. Dom zwrócił się po jakimś roku, także nie miał się co przejmować.  Zrobił wszystko, no prawie wszystko tak jak ona chciała i tak by im było jak najlepiej i cieszył się tym ale on zaglądał tam zaledwie raz czy dwa razy w roku. Przeważnie spotykali się już gdzieś w trasie „objazdowej” po rodzinie, by zyskać na czasie lub w jakimś punkcie i z stamtąd lecieli dalej na wakacje. Pomimo tego, że Joe’go nie było prawie nigdy nie było w domu. Jego żona była wyrozumiała i ufałą mu. Nie wiedziała wszystkiego o jego pracy ale…Ufała mu. Chciał dla nich jak najlepiej. Kochał ją i ich małego synka, który także w miarę swoich możliwości rozumiał o co chodzi w tym świecie. Oczywiście zdarzały się chwile płaczu. Mały nie wytrzymywał, tak jak jego matka. Joe Obiecał, że przepracuje jeszcze tyle lat ile to Im będzie potrzebne i odejdzie… Czy mógł zrobić? Nie wiedział. Czy mieli kogoś tak świetnego jak on? Kto mordował z taką precyzją i szybkością? Kto skuteczność w zleceniach miał niemal 100%? Zdecydowanie nie. Rząd płaciłby mu Grube pieniądze by ten nie odszedł. Joe często myślał, czy to przy małym ognisku w buszu, czy na pustyni patrząc w gwiazdy lub…Pod wodą podczas mijsi.. czy na wodzie…gdy nie mógł spać, co zrobić w tej sprawie? Co zrobi gdy nadejdzie czas? Czy wyczuje ten moment?
Joe i Sue jednak byli parą doskonałą, mimo tego, że tak rzadko się widywali i, że Joe miał trochę sekretów związanych z Firmą. Gdy już mieli chwilę dla siebie a mały zasnął w pokoju obok…Brali wspólny prysznic, zapalali świece, jedli romantyczną kolacje… i kochali się tyle ile mogli… nadrabiali wielkie straty. Często nie spali całą noc kochając się i rozmawiając na przemian. Zawsze czuli tę samą namiętność…Zawsze i w każdym miejscu na Ziemi…Joe zawsze był romantyczny, ona również.
Sue-pomyślał Joe i rozpłakał się… Bez niej zdecydowanie był wrakiem. Stracił połowę siebie. Wliczając w to Tommyego i pracę, którą mu odebrali. To zostało mu z siebie… Nic. Po prostu umarł. Jest pusty.
Przez chwilę zaczął myśleć o tej cholernej nocy….Tamtego dnia także była burza, tak jak dziś. Od tego dnia miał lęki w tej sferze. Siedział w fotelu przykryty kocem. Obok niego stała mała szklanka. Opróżniona z Whisky. Często popijał by zasnąć, by móc to zrobić. Lecz by uchronić bo przed obudzeniem w taką burzę, musiał by opróżnić całą butelkę. Nie czuł smaku alkoholu, po prostu robił to i sam później wmawiał sobie, że w butelce jest mniej. Dlaczego alkohol tak mało mu dawał? Praktycznie nic? Nie wiedział. Ale nie myślał o takich sprawach. Nie miał głowy by zastanawiać się nad sobą, by się zbierać. Nie miał nikogo i na razie nie chciał mieć by mu w tym pomóc.
Joe otworzył oczy. Były przekrwione i przemęczone. Miał twarz osoby, która dawno nie spała długo i głęboko. Miał ok czterdziestu lat lecz posturę młodzieńca. Ubrany w przydługą koszulę i spodnie od dresu. Gdyby Sue tu była, i zobaczyła go w takim stanie od razu doprowadziła by go i dom do porządku. Wiedział to. Ona zawsze dbała o dom idealnie. Pomagała jej czasem Gosposia Bummy, gdy ona chciała gdzieś wyjść lub wyjechać na parę dni a go nie było już naprawdę długo. Bummy była jedną z tych pomocy domowych, które za kilka dodatkowych groszy mogą zostać na noc z dzieckiem. Miała już swoje lata i wszyscy jej krewni się rozjechali lub nie żyli. Była bardzo pogodną osobą, z którą Tommy kochał spędzać czas. Zresztą ona też. Gdy nie miała z kim pogadać zapraszała ją na pogawędki, tak poza pracą. Czasem na kolację. Różnie to bywało… Lecz teraz nikt nie dbał o dom, Bummy przestała przychodzić…Przez Chwilę Joe zastanowił się nad tym. Dlaczego właściwie musi żyć w takim syfie i czemu jej podziękował za współpracę? Czemu jej tu nie było? Wzruszył ramionami…-Dobrze mi z moim nieporządkiem-powiedział w myślach. Wiedział że gdyby chciał mógłby wszystko przyprowadzić do porządku lecz jak na razie, z każdym dniem zaniedbywał się coraz bardziej od....
HUK
Wzdrygnął się i podrapał po zaroście na twarzy, który nadawał jego minie wygląd łobuza. Wstał z fotela i przemieścił się w stronę kuchni po ciemnym pokoju. Nie było słychać jego kroków, dzięki grubym dywanom. Znał swój dom, znał swój nieporządek. Wiedział że gdyby ktokolwiek próbował się tu przemieszczać po ciemku, już na pierwszej przeszkodzie nabił by sobie guza. Ten tak zwany nieład zaczął tu panować po tym wszystkim...
HUK
Joe przyspieszył kroku. Doszedł do włącznika i zapalił światło w przedpokoju. Ukazał się schemat domu. Był…nietypowy. Nie przeszkadzało mu to, choć pewnie żaden dzisiejszy architekt czy developer nie opchnął by takiego mieszkania. Dlaczego ono powstało? Czy inne były podobne? Nie zastanawiał się nad tym. Nie myślał o nim zbyt wiele, bo to sprawiało mu ogromny ból. Nawet gdyby zaczął rozmyślać o układzie architektonicznym mieszkania na St.Condemned –Avenue 66 od razu zaczął by widzieć obrazy z ich życia. Starego życia…
Huk
 By dojść od drzwi frontowych do pokoju głównego, gdzie teraz spał, trzeba było minąć aneks kuchenny po prawej, po lewej WC. Do miejsca jego spoczynku przez ostatnie kilkanaście nocy były dwie drogi: Pierwsza przez drzwi i długi korytarz otaczający sypialnie a odbiegająca w bok od toalety i aneksu. Niestety klucz od drzwi po prostu zniknął. Zgubił go, nienawidził siebie za to ale musiał chodzić drogą numer dwa-czyl przez miejsce do którego Joe najchętniej by teraz w ogóle nie wchodził. Sypialnia… Jednak musiał przejść przez tę udrękę pełną zdjęć, zapachów kolorów i wspomnień po Sue by dostać się do pokoju z jego fotelem. Obok pokoju z telewizorem był pokuj jego syna… Nienawidził siebie za to że usunął drzwi z jego pokoju. Bał się ciemności. Nie mógł spać. Teraz uświadamiał sobie, że ojcem był okropnym. Nigdy go nie było i nawet nie mógł porozmawiać z synem o nocach, że nic mu nie wyjdzie z szafy ani z pod łóżka. Nikt z nim o tym nie porozmawiał. Tyle spraw było na głowie Sue, nie mógł jej za to winic. Winił siebie. Choć mały nie wykazywał braku ojca teraz widział te niedociągnięcia w jego pracy. I pomimo że sie tak starał i tak był fatalnym ojcem…
 Wszędzie, zarówno w przed pokoju, sypialni i królestwie małego było mnóstwo pamiątek, które w jakiś cudowny sposób nie mogły zniknąć ze swoich miejsc. Często je już wyrzucał, a przynajmniej tak mu się wydawało, ale za każdym razem gdy się budził wszystko było w idealnym porządku. Tłumaczył to sobie jak każdy racjonalny człowiek że po prostu ten alkohol jednak trochę działa i po pijaku wszystko ładnie poustawiał. Że w jakiś sposób jego umysł ich potrzebuje i z powrotem je ustawia. Pomimo, że przynoszą mu tyle cierpienia. Tyle płaczu i wspomnień. To tłumaczenie na razie działało. Na razie. Zresztą… Wszystko było mu jedno…
TRACH…     
Nie mógł już znieść tej domowej ciszy. Zaczęła tu panować.. a kiedyś było tu tak głośno, tak radośnie. Ale nie teraz. Nie potrafił usiedzieć, podczas burzy. Ona zawsze przypominała mu tę felerną noc...Zachmurzył się, szklanki pojawiły się w jego oczach. Niestety wiedział, że nie znajdzie ukojenia o tak późnej porze w żadnym z barów jak to zwykł robiąc. A do tego była niedziela.
Chryste dziś naprawdę jest niedziela-pomyślał, po czym zaczął sprzątać w kuchni-by zabić czas. Czas, który stracił dla niego jakiekolwiek znaczenie bo tej przeklętej nocy.  Czy kiedykolwiek miał? Był zawsze poza domem. Brał udział w wielu akcjach wywiadów. Zwiedził wiele krajów, mówił biegle 6jezykami. I został sam, na emeryturze z powodu:"załamania psychicznego"...Czy nie potrafił już działać tak jak wcześniej? Tak szybko, tak biegle? Odbierac życie i samemu go nie strącić, nawet nie zostać zauważonym? Być może, ale nie zastanawiał się nad tym. Uznawał się za wraka. Pierdziela, który stoczył się po jedynym błędzie w swoim życiu. Jedynej chwili, której żałował. Umarł dla siebie, dla społeczeństwa, dla rodziny. Czy potrafił się podnieść? Nigdy ta myśl nie pojawiła się w jego głowie. Choć wiele istnień na ziemi dziękowało Bogu i Jezusowi Człowiekowi lub kolnęło Joe’go za to co się wydarzyło. Za to co zrobił…
Gdy skończył prace w kuchni, położył się z powrotem w swoim fotelu, w pozycji pół siedzącej choć spał już w gorszych warunkach i powoli zasnął.
Huki odchodzącej burzy nie zerwały jego snu a deszcz, który lał aż do wschodu słońca bardzo wyciszył jego ciało i ducha. Tej nocy nic mu się nie śniło… Choć ta noc była dlań spokojna. Te kilka godzin. Mógł odpocząć.
Następnego ranka wstał zdecydowanie bardziej rześki, choć bardzo pokrzywiony jak zwykle. Wstał i wziął prysznic. Swoje umięśnione i dobrze zbudowane ciało, które przeżyło już nie jedną akcje oblewał to zimną to ciepłą wodą. Miał wiele blizn i dwie dziury po kulach. Jedną 10cm nad prawą piersią drugą trochę niżej po lewej stronie. Pamiątka z misji w Dombridge. Wpadł w ostrą zasadzkę. Ledwo uszedł z życiem. Był na oddziale intensywnej terapii dobre kilka tygodni ale zanim tam się dostał, sam zadbał o siebie wyciągając się z tego syfu i opatrując rany. Zrobiłby więcej ale.. nie Mógł. Każdy, nawet najlepszy jest tylko człowiekiem. Gdy straci się za dużo krwi po prostu się po woli odchodzi. Można opanować pewne sztuki spowolnienia bicia serca itd. By krew nie wypływała tak szybko ale w tragicznych warunkach może to tylko dać ci tylko kilkadziesiąt minut na modlitwę i nasłuchiwanie czy wróg się nie zbliża. No chyba że masz dobrych przyjaciół i łączność. Joe wtedy taką miał i opatrzność. Czuwała nad nim zawsze. Na każdej akcji. Wiedział o tym. Zawsze dziękował za to Bogu, choć później trochę się zapuścił i już nie chodził do kościoła co niedzielę. Potem gdy już zaczniesz się zapuszczać brniesz w to dalej i dalej, chociaż on i jego żona wychowywali synka w wierze chrześcijańskiej w każdym tego słowa znaczeniu.
Po tej felernej akcji w Domridge,Sue kazała mu z tym skończyć… Skończyć z Firmą. Poradziliby sobie. Ona wróciłaby do pracy on zajął by się czymś innym…Ale ambicja… Ta cholerna ambicja i zarobki dzięki którym ona i ich dzieci po przepracowaniu może jeszcze pięciu czy sześciu lat nie musieliby nigdy pracować były argumentem, który pokonał słowa Sue. Uległa mu. Często to robiła… za rzadko się z nią zgadzał, To on prowadził związek
-To ja…zdecydowałem…nie usłuchałem-pomyślał i przeszył go dreszcz złości a zaraz potem emocji tak silnych, że chciał się rozpłakać… -I Czym to się skończyło?!?!-Krzyknął i uderzył ręką w kafelki. Nie miał sił. Choć zdarzyło to się 2tygodnie temu nadal nie mógł się z tym pogodzić. Jak na człowieka jego pokroju to bardzo długo. Bardzo… Kiedyś… Ale matko Joe został rozkrojony na dwie połowy jego przeszłość i teraźniejszość została przerwana. Jak nożem. Jak piłą. Czy można wymagać od niego tych samych zdolności, które wykazywał przed wypadkiem.
Joe z trudem wyszedł zza drzwi od prysznica. Stał tak przez chwilę, nagi i mokry. Krople spływały po jego ciele. Na ścianach i dużym lustrze pojawiła się gęsta para. Duże lustro to również piekielna, niechciana pamiątka po Sue. Narzekała na małe lusterko z jakieś 2-3lata temu, więc z Wenecji przywiózł jej to…ogromne. Teraz gdy w nie patrzył zawsze widział ją obok siebie. Jak oplata jego ciało i uśmiecha się w stronę lustra. To tak bolało…Powoli wytarł się ręcznikiem. Wzrok miał zaszklony i niewyraźny…jakby uciekł. Po kilku chwilach był gotowy do wyjścia, bez śniadania-rzadko rano miał apetyt, jego organizm coraz bardziej się rozstrajał. Wyszedł z domu, zamknął drzwi na wszystkie możliwe zamki i zszedł z trzeciego piętra na ulicę. Nienawidził pokazywać się publicznie. Być wytykany palcem i obgadywany. Chociaż tych rozmów nie słyszał, doskonale wiedział o czym  rozmawiają bo potrafił wyczytać to z ruchu ich ust i mimiki. Został do tego wyszkolony. Zresztą nawet półgłówek by się domyślił, że gadają o nim. Po tym wszystkim.
Ulica była zatłoczona. Na parkingu stały samochody a po chodnikach chodzili poranni przechodnie. Jedni z zakupami inni śpieszyli się do pracy. W tych "cichych" dzielnicach ta pora była godziną szczytu. Joe ruszył krokiem, dość szybkim w stronę centrum. Bez celu. Zamyślony. Czuł, że musi gdzieś wyjść mimo tego, co robią.
Zrobił zakupy w małym sklepiku by nie zrobić zamieszania a później uciekł do pierwszego lepszego baru, który dopiero został otwarty. Wnętrze nie wyglądało przyzwoicie. Raczej był małą spelunką w okolicach centrum. ale za to miał dobre ceny za tą ciecz, która tylko przypominała piwo.
-Dwa- Powiedział Joe i dodatkowo pokazał dwa palce, jak w tych reklamach piw. usiadł przy jednym z tych wysokich siedzonek, przy ladzie. Lubił takie miejsca ponieważ barmani robili swoje i nie zadawali zbyt dużo pytań.
-Proszę bardzo- odpowiedział młody chłopak za ladą z krótko przystrzyżonym wąsem. Oczy miał ciemne, jak Joe lecz ubrany był w strój barmana. Trochę nawet za elegancki jak na takie miejsce. Joe nie ubrał się strojnie. Wytarte Jeansy koloru ciemno niebieskiego a na górze T shirt. Joe od razu zapłacił. Wypił jeden kufel za jednym tchem... drugi zostawił sobie na dłużej by nad nim pomedytować. Wiedział że tracił czujność, jaką miał przed laty z minuty na minutę, lecz nadal miał słuch jak nietoperz a wzrok jak sokół. Pomimo wszystkiego... Zdawał sobie sprawę że miał wadę. To ona pozwoliła mu upaść tak nisko. Uczucia.... miłość. Wygrały walkę z nim. Jako tajny agent powinien umieć je uciszyć w każdej chwili a on? Poddał się im i nie potrafił ich ogarnąć. Nie potrafił stłumić i grac dalej swoje. Dalej zabijać, mordować, kraść, szpiegować. Został złamany przez jeden błąd. teraz wiedział, dlaczego w niektórych krajach tajne służby nie mogą zakładać rodzin. Teraz to wiedział. 
Spojrzał przez okno na wiosenny poranek. Przechodnie spieszyli się, biegali lub szli i patrzyli na zegarki w pośpiechu. Jego już taki styl życia nie dotyczył. Samochody przejeżdżały i trąbiły od czasu do czasu. W takie dni Sue zawsze odwoziła Tommyiego na zajęcia do szkoły wcześnie rano, gdy słońce powoli wschodziło nad budynki a sama zaczęła swój dzień. Robiła zakup, porządki. Później trochę sportu. Jogging…. Obiad. Odbierała chłopca swoim własnym samochodem, marki Ford i spędzali razem czas. Wieczorem mogła gdzieś wyjść lub kogoś zaprosić. Gdy jej brakło sił pomagała jej Bummy.
Joe Odpłynął. Zdarzało mu się to... Zaczął rozmyślać o tym co sie stało tamtej cholernej nocy.
Zaczął płakać. Barman zauważył to lecz, co było charakterystyczne dla tyh miejsc, nie wtrącał się. Każdy mógł tu wejść z jakimkolwiek gównem ale potem niech to gówno zabierze ze sobą nie zarażając nim innych.
Ta Cholerna noc... Wracał z żoną Sue i synem Tomyym do domu z ich wymarzonych wakacji. Mieli je, wspólne naprawdę rzadko. Wszystko przez jego pracę. Widział ich od 2-5razy na kwartał, zależało od zlecenia. Tomyy spał z tyłu, miał zaledwie 8lat. To tak niewiele i musiał zginąć przez głupi błąd ojca? Sue? Jego mała Sue. Anioł wśród Aniołów... Cisza wśród głosów... Ponętna a zarazem normalna kobieta... Musieli umrzeć?
Przysnął z otwartymi oczyma... opanował tę sztukę w szkole dla oficerów... Nie było to łatwe ale przydawało sie tu i tam. Nie był to miły sen, który dał mu ukojenie. I błagał barmana by ten go obudził. Śnił o tamtym wypadku. Była burza. Rozświetlała ciemne przestrzenie. Błyski i grzmoty powtarzały się co chwila. Była nad nimi ale byli bezpieczni., w samochodzie…jednak miało się to zmienić.
Jechali drogą, trochę za szybko, ale wtedy Joe umiał jeszcze wszystko przewidzieć, każdy szczegół widział dwa kroki naprzód... a refleks miał jak pantera. Jego umysł był jak Katalizator, jak filtr. Wlewały się do niego miliony informacji. Lecz od razu bez zastanowienia się odrzucał to, co było niepotrzebne a skupiał się znacznie mocniej na tym co było ważne. Jego pracodawcy wiedzieli, że jego umysł jest niezwykły. Przeciętny człowiek jadąc samochodem, gdy widzi przeszkodę na drodze w postaci człowieka zauważa tylko: człowieka, który się zbliża, niebezpieczeństwo, wyciąga wnioski, podejmuję decyzję i jedzie dalej. Joe był inny. Prócz przeszkody w postaci człowieka dostrzegał min. Odległość, określał czas do przeszkody, co zrobić najlepiej, po zdarzeniu umiał doskonale opisać miejsce i daną osobą którą minął. A to tylko jeden przykład.
Radio cicho grało jakiś przebój U2...Pamiętał te wokalizy wokalisty, z których mógłby powstać następny utwór. Sue mówiła do niego. Mówiła, żeby nie jechał tak szybko bo tu bywają Grzybiarki... Czy Grzyby? Chodziło jej o potoczne nazwanie Dziwek... nie pamiętał jak je nazwała.. Bo już wtedy Pisk opon... Przed nimi wyskoczył z nikąd nieoświetlony Opel Asra. Stał na poboczu leśnej drogi. Nie miał prawa go widzieć. Stał za zakrętem. Była noc. Wiosenna noc i akurat był przymrozek... Zmroził wilgotną drogę, akurat na tym odcinku drogi. Nic nie dało.  ABS i żadne inne oprzyrządowanie. Umiejętności Joe'go także... Zrobił kontrę kierownicą lecz na nic. Drugą na nic… Uniknął zderzenia z tyłem Opla lecz ustawił się bokiem do jezdni. Prawe koła ich małego sportowego samochodu, idealnego dla modelu rodziny 2plus jeden oderwały się od ziemi i zaczęli dachować. Wszystko zaczęło się szybko obracać w samochodzie. Przy tej cholernej prędkości. Przelecieli przez całą drogę i uderzyli w drzewo po drugiej stronie. Tyłem samochodu. Joe nie stracił przytomności ale od razu poczuł- złamana ręka uszkodzone żebra. miał problem z oddychaniem... Krew miał na twarzy. Zbity nos... Sue-pomyślał? Z trudem obrócił głowę do pasażera lecz ta miała zamknięte oczy i głowę przekrzywioną w nienaturalnej pozycji... Umarła. moja Sue nie żyje...Narazie to do niego nie dochodziło.... Adrenalina... działała... Tommyy? Szepnął tylko na tyle go było stać. Małego nie było w samochodzie. Drzwi byly wyrwane.... dopiero teraz zauważył, ze wciąż sa do gory nogami. Odpiął swój pas i zaczął gramolić się do drzwi kierowcy. Nie mógł ich otworzyć więc wywarzył je nogą. Dziękował Bogu za tę adrenalinę… która działała w jego żyłach. Nie czuł bólu i mógł w miarę możliwości funkcjonować. Wyszedł na zewnątrz. Powietrze było zimne. Uderzyło go w twarz nieprzyjemny chłód… Krew spływająca z nosa zaczęła stawała się chłodniejsza. Choć nie zamarzała. Nie było aż tak zimno. Spojrzał na samochód. Był kompletnie zniszczony. Kasacja go nie ominie. Przeleciało mu to przez myśl ale zaraz to wyrzucił a zaczął szukać syna.
-Tomyy-Krzyknął-Jego głos odbił się echem w lesie…był zachrypnięty. Zero odzewu. Spróbował jeszcze raz i ruszył w stronę wyrwanych drzwi. Było strasznie ciemno, oczy powoli przyzwyczajały mu się do ciemności a reflektory dawały nikłe światło. Były uszkodzone. Wiedział, że na drodze jest mały ruch więc nie miał co liczyć na żadną pomoc, bez wezwania jej. Nagle zobaczył na ziemi czapeczkę chłopca….. Obrócił się w lewo… Koło pobliskiego drzewa leżało drobne ciało chłopca…
-Proszę pana?- Barman mówił do niego. Joe zaraz się przebudził z łzami w oczach i ze strachem na twarzy. Obrócił się do niego.
-Tak? Co się stało?- powiedział… ale jego głos był bardzo nieswój. Barman wiedział, że Joe wdepnął niedawno w naprawdę wielkie gówno. Znał jego historię. Nie chciał się wtrącać ale czuł, że musi jakoś mu pomóc chociażby tak.
-Czy coś jeszcze pan zamówi?- Wymyślił barman. Był trochę zmieszany. Joe jakby trochę się ocknął i spojrzał na swój jeszcze pełen kufel. Potem na zegar. Mineło 20minut. –Chryste...Jestem naprawdę Pierdzielem jeżeli przysypiam w takim chlewie nie wiedząc o tym-Pomyślał i zwrócił się do barmana zerkając na jego plakietkę. Widniało tam imię i funkcja.
-Nie dziękuję Ci Clive. Macie tu naprawdę dobre Piwo – Dodał bez uśmiechu Joe.
-Chciałem jakoś panu pomóc, chociaż w taki sposób. Widziałem, że pan śni i nie jest zadowolony z tego co widzi. –wybąknął Barman i poczerwieniał. Joe spojrzał na niego. Nie wiedział czy chciał mu dać w ryja za to że się wpieprza w jego życie czy po prostu podziękować, że nie musiał po raz kolejny oglądać śmierci swojego syna.
-Dziękuję Ci Clivie dobrze? – powiedział Joe z grymasem na twarzy. Był wściekły. Ktoś się o niego troszczył. Nie lubił tego. Sam potrafił o siebie zadbać. Czy potrafił? Może nie. Ale… nie chciał błagać o litość. Choć w tej części świata praktycznie w ogóle już to się nie zdarzało. Pomoc innym? Zwłaszcza jemu nie wchodziła w grę. Nie wiedział czy był wyjątkiem czy ludzie tu to po prostu dupki ale nie zastanawiał się nad tym za często. Nie prosił o tę pomoc, choć błagał Boga by ludzie chociaż przestali go wytykać palcami.
Podziękował I wyszedł z baru. Ulica była pełna ludzi. Wszyscy byli wyjątkowo zamyśleni, poirytowani I obojętni. Choć co jakiś czas widać było grupkę osób, którzy nie mają nic innego do roboty tylko wymyślać historię na twój temat. Wiele razy słyszał, że jest mordercą, bez serca, ignorantem, palantem. Ale także dowiadywał się, że miał romans I celowo zabił swoją rodzinę lub że miał gwałtowne kłopoty finansowe. Lub jedno I drugie. Często za takie historię miał ochotę ludziom odebrać życie, jak jeszcze to robił kilka miesięcy temu. Ale po prostu ich nie słuchał. Choć w duchu cierpiał katusze pewnej niemocy. Nikogo nie obchodziło, że uratował ich przed zderzeniem z Oplem,że starał się wykontrować, że zrobił wszystko co było w jego mocy na miejscu wypadku by uratować jego sya…Zrobił wiele ale I tak za mało. Jechał za szybko, za pewnie. Zawinił… Wiedział to.
 Joe poszedł w lewo. Z początku bez celu. W głowie miał pełno myśli. Chaotycznych. Trącał przechodniów, nie patrzył dokąd idzie… po prostu szedł. Skręcał to w główną to w poboczną uliczkę. Samochody nań trąbiły ludzie krzyczeli: “Palańcie patrz gdzie leziesz”, ale on tego nie słyszał… Wpadł w jakiś trans. Szedł już tak od dobrych 15min mijając sklepy, banki, szkołę swojego małego synka lecz teraz nie poczuł tego bólu jaki zawsze go otaczał w tym miejscu. Otoczyła go jakaś siła I prowadziła…mijał samochody I ludzi, którzy przyglądali mu się I wskazywali go palcem obgadując. Tym razem tego nie słyszał. Niczego nie słyszał. Szedł. Powietrze coraz bardziej przesiąkało zapachem… Chwila czy to siarka? Gryzło go w nos… I powoli zaczął się wybudzać…. Usłyszał okropne trąbienie tuż przy swoim lewym uchu. Powąchał jeszcze przez chwile. Tak…. Ale co docholery robi siarka w New Town.-pomyślał I spojrzał z lekkim zdziwieniem, którego specjalnie nie ukazał w lewo. Ujrzał tam ogromnego Vana stojącego metr od niego. Poczuł inny zapach. Spalona guma oraz Zapach śmierci…nie specjalnie się tym przejął spojrzał na kierowce,swoim zmęczonym skacowanym wzrokiem faceta który ma dość życia I ujrzał mężczyzna w sile wieku który wrzeszczy coś do niego…. Rozumiał go doskonale ale… po co się trudzić I mu odpowiadać. Znał tego człowieka I zapewne dostawca rozpoznawał Joe’go. Często z Sue pojawiali się u niego I jego żony na kolacji. Joe pomógł mu finansowo by ten mógł stanąć na nogi I rozkręcić swoją firmę. Joemu nic to nie robiło I tak zarabiał krocie a on? Mógł uratować swoje życie. Powinien okazać mu trochę współczucia I wdzięczności ale… Świat poszedł a przód, zmienił się nie do poznania. Umarł I Czy zrodził się na nowo? Może po prostu nikt nie chciał znać Joego Higinsa – Mordercy….
Joe poszedł dalej….spoglądając w góre. To co ujrzał zszokowało. –Co ja tu robię?- pomyślał? Nic nie pamiętał ze swojej podróży od baru do uniknięcia śmierci dzięki refleksowi dostawcy. - Mógłbym umrzeć. Nikt by na tym nie stracił prawda? - Joe posmutniał. Doszedł do kościoła. Ujrzał przed sobą ogromne strzeliste wieże starego gmachu. Był pięknie zdobiony. Co tu robił?
Nie wiedział. Ale coś go tu przyprowadziło.
Nie było go tu od jakiś…. Chryste… Od dawna… Nie zaszkodziłoby wejść do środka I pomodlić się czy wyspowiadać. Tak to się nazywało? Właśnie skojarzył także jedną rzecz. Umarł nie tylko dla rodziny I świata. Ale I dla Boga…
Joe wszedł po wysokich schodach do kościoła a słońce przypiekało mu lecy I szyję. Gdy pojawił się w środku, usiadł w jednej z pierwszych ławek. Chłód był przyjemny I przenikliwy. Zaczął się modlić własnymi słowami. Przepraszać, prosić. Błagać. Czy wierzył? Nie wiedział. Ale skoro już tu się pojawił…. Naglę odpłynął… Podczas modlitw. Znów śnił o tamtej nocy. Łzy napłynęły mu do oczu, które ponownie były na wpół przymknięte. Znów Grzmoty… Znów Burza… Opel Astra…. Unik poślizg, Dachowanie Śmierć Sue wyjście z samochodu, poszukiwanie synka… odnalezienie czapeczki jego ulubionej… I ujrzenie ciała chłopca czy żył? Nadzieja…. Zaczął go dotykać I wołać. Lecz zero odzewu. Sprawdził puls. Brak! O Boże pozwól mu żyć! Obrócił bo na plecy, widział jak bardzo jego ciało jest uszkodzone. Zaczął robić masaż serca. 2 30 2 30 2 30 2 30 Zaczął płakać I tam  I tu w kościele…. W deszczu cały mokry ze złamanymi żebrami kontynuował uciskanie. (W kościele ujrzał jakiś ruch ale w ogóle się tym nie przejął, on ratował syna. Może tym razem skończy się to inaczej.) Po 20 minutach, przerwał wiedział że to już nie ma sensu… Rozpłakał się rzewliwie. Wstał I obrócił się do Opla Astry z ogromnym Gniewem….
-Mój drogi? Szczęść Boże- powiedział kapłan, który wybudził go, tak samo jak barman… Był ubrany w sutannę. Miał czarne włosy I miał jednodniowy zarost. Joe był przerażony, smutny I spojrzał na księdza z zaskoczeniem. Kiedyś nigdy nie udawało się nikomu zajść go na odległość ręki bez jego spojrzenia się na tę osobę. A teraz? Pomimo że wiedział o księdzu, który się zbliża. Nic nie zrobił. Co się z nim stało?
-Oh witam księdza- Joe nie wiedział dlaczego ale wyczuł tę samą siarkę, którą czuł po drodze do kościoła.
- Czy w czymś mogę ci pomóc?- Zapytał ksiądz jednak niespecjalnie był tą pomocą zainteresowany. Jego głos był znużony. Jakby myślał o czymś innym.
-tak… prosze księdza o spowiedź-wyznał Joe.
-Nie ma nikogo w kościele, możemy to zrobić tu I teraz...-powiedział ksiądz I skupił się zamykając oczy, po czym zerknął na Joego, pytająco, Ten zreflektował się I zaczął mówić.
-Dawno tego nie robiłem ale spróbuję. Proszę księdza proszę się nie przestraszyć nie obruszyć, zrobić co do księdza należy I powiedzieć mi co trzeba. Ja…-urwał- jestem mordercą. Przyszedłem tu by wyznać, że przed wypadkiem, o którym ksiądz zapewne wie mordowałem zabijałem kradłem dla Państwa, za pewne księdza to nie obchodzi ale byłem w tym dobry. –Obaj mieli zamknięte oczy. Szeptał…- Służyłem bardzo długo I spełniałem rozkazy.- Musiał to powiedzieć, choć wiedział, że nie jest to dla niego żadne usprawiedliwienie. Przez chwilę poczuł się jak Hitlerowiec. Oni również “wypełniali rozkazy” mordując niewinnych. To to samo czy co innego? Śmierć człowieka to śmierć człowieka nie dzieli się tego. Lecz jego ofiary były przeważnie zbrodniarzami na wysokim szczeblu, mordercami, terrorystami I handlarzami którzy właśnie zagrażali tym niewinnym Ludziom.
-Zabijałem tych złych I uciekałem kryjąc się w cieniu….-ciągnął dalej- A później gdy wróciłem do domu zamordowałem moich najbliższych jadąc samochodem na wakacje ich marzeń…. – zaczął płakać….
-Ksiądz zaczął wypuszczać powietrze…. Uniósł rękę I dotknął nią Joego. W tym momencie Smród siarki był tak okropny że aż zbierało się na wymioty. Głos kapłana zmienił się a jego oczy miały kolor diabelsko czerwony. 
-Nie mogę Ci wymierzyć pokuty gorszej niż dostałeś…..- Joe przestraszył się chciał się wyrwać….- Ty umarłeś. Żyjesz w piekle, z którego nie ma ucieczki. W świecie bez perspektyw bez czasu. To co tu widzisz to tylko przykrywka prawdziwego Królestwa Inferno. Tu gdzie jesteś nie ma bliskich ani dalekich krewnych, wszyscy są nieżyczliwi I .. jak ty to nazywasz? ”upierdliwi”? Wskazują cię palcem Wytykają obgadują!...nie masz pracy,Bummy Zniknęła, nie możesz spać bo trapią cię burze I musisz chodzić przez pokoje których nie możesz przemeblować. Zgubiłeś klucz od drzwi, które prowadzą przez tę część domu, gdzie jest mniej wspomnień. To przypadek? Gdybyś chciał się przeprowadzić. Obudzisz się w swoim starym mieszkaniu w New Town. Gdybyś chciał się zabić obudzisz się w swoim fotelu w pozycji pół siedzącej z butelką whisky bezsmaku…. Czy to nie jest wystarczająca kara? –Joe zaczął płakać. Wyrywał się Księdzu, który teraz już cały zmieniał się w diabła. Jego skóra piekła się I śmierdziała siarką. W końcu udało mu się. Uciekł z kościoła… Który był przeklęty, który był siedzibą Demona najwyższego w jego piekle. Pobiegł do domu. Po drodze znów miał wizję, która dręczyła go od tamtego wieczoru. Znów zobaczył Burze…. Krew na rękach….Wypadek, Dachowanie…. Bolące żebra…. Wygramolenie z samochodu. Martwą Sue. Opla Astrę, do którego doszedł… w ciemnościach przeszywanych przez błyski. Miał ochotę zabić gołymi rękoma tych którzy teraz siedzieli tam w środku I ledwo uszli bez szwanku. Lecz…. Nikogo nie było. Samochód był pusty. Wrócił do syna płakał żewliwie….sięgnął po pistolet zza paska swoich spodni. Wiedział, że ma go tam bo właśnie wracał z jednej z misji. Odbezpieczył…. Uklęknął… przy swoim małym Tomym I przestrzelił sobie serce…. Wiedział, że będzie wolniej umierać niż gdyby palnął sobie w łeb. Ale Chwila. Czy On to w ogóle zrobił. ?
Joe Przebudził się z krzykiem z bólem w klatce piersiowej pod swoim blokiem. I wszedł na górę. Gdy przeszedł pierwsze schody. Zobaczył krew na swoim Tshircie. Przestraszył się I wbiegł wyżej blady jak ściana. Usłyszał głosy księdza a raczej diabła… Ty nie żyjesz… A teraz udowodniłem Ci to. Będziesz tu tak długo jak MI się będzie podobać… ZROZUMIANO?! A Potem być może wrócisz do swoich najbliższych… Poki co Bóg nie chce cię widzieć… I mam kolejną maskotkę do torturowania…. HAHAHA- głos odbijał się echem po klatce schodowej I uderzał w jego bębenki. Sądził, że tylko on je słyszy, pomimo, że dźwięk był tak głośny I nieprzyjemny. Ale czy to teraz miało jakiekolwiek znaczenie?
Joe Wbiegł do góry otworzył zamki I z impetem otworzył drzwi łazienki…. Zdjął T shirt… Jego oczom ukazała się dziura po kuli, która przeszła na wylot. Brocząca krwią. Dziś rano jej jeszcze nie było…. Dopóki tu będzie ona się nie zabliźni… będzie cierpiał udręki z tego powodu. Z tego I z wielu innych, które do dziś przedpołudnia wydawały mu się przypadkowe. Zdawały mu się normalnym życiem. A teraz? Jest przeklęty. Był zawsze odkąd podpisał pakt z Firmą I zaczął dla niej zabijać. Przestał słuchać Sue, przestał widywać się z rodziną…Nie zauważył tego co się z nim działo przez ostatni czas. To co tak bardzo robił dla nich, dla jego rodziny obróciło się przeciw niemu. Został potępiony a wszyscy jego najbliżsi nie żyją. Czy kiedykolwiek ich zobaczy?
-Chryste…. Dopomóż mi…. Ile jeszcze tych cierpień…. - Uklęknął I zaczął plakać….
W pokoju jego syna usłyszał śmiech jego żony I dziecka bawiących się razem…
To chyba jeszcze nie koniec… I mogło być gorzej… /czekał go jeszcze jeden Trening… Trening życia…. Czy spotka swoich najbliższych czy może mefistofeles nie dotrzyma słowa I będzie go tępić do końca życia….? 


Nie miał pojęcia jak to wszystko się zakończy. Brał udział w wielu misjach. Taplał się w wielu gównianych sprawach z których niewiele osób mogło by wyjść cało lecz dziś nie potrafił sobie poradzić z tym co go otaczało. Czuł ogromne przytłoczenie i bał się, że ten stan nigdy się nie zmieni. Joe wstał z klęczków trochę za szybko i w kolanach przeskoczyło mu coś z ogromnym hukiem. Kiedyś było to nie do pomyślenia a teraz…Świat, jego świat, poszedł na przód a on sam został daleko w tyle. Joe zrobił kilka kroków w stronę pokoju swojego dziecka, i na ścianie pokoju Tommiego zobaczył dwa cienie. Jego żony i jego kochanego synka. Były niewyraźne ale mógł doskonale zobaczyć jak razem bawią się na grubym dywanie. On sam, kiedy tylko był w domu kochał się na nim kłaść. Był bardzo miękki i bardzo go odprężał. Lecz teraz, gdy sam urzędował w tym domu nigdy nie położył się na dywanie syna. Był to dla niego zbyt duży ból.
Dwa cienie bawiły się razem w jakąś grę, nie mógł odgadnąć jaką. Czuł ich obecność jak by byli tuż za rogiem, jednak gdy Joe przyspieszył kroku i wszedł do pokoju z delikatną nadzieją na twarzy. Cienie zniknęły a głosy powoli ucichły. Na twarzy mężczyzny pojawił się smutek i rozgoryczenie. Gdzieś w środku wiedział że tak się stanie, jednak chciał wierzyć że może tym razem uda mu się zdążyć ich zobaczyć przed ich zniknięciem… W oczach pojawiły się łzy a on sam zatoczył się i upadł z ogromnym hukiem na podłogę syna uderzając głową o kant łóżka. Tracił kontakt z rzeczywistością jednak zanim stracił przytomność jeszcze raz otworzył oczy. Zza mgły i białych plamek, które pojawiały się teraz przed jego nosem dostrzegł coś dziwnego. W pokoju w, którym  Joe zwykł urzędować od czasu okropnego wypadku w lesie, dostrzegł łunę nieskazitelnie białego światła. Jednak zanim mężczyzna zdołał zastanowić się co to mogło być, jego świat zatopił się w ciemnościach.
Minęło sporo czasu zanim Joe ocknął się. W pokoju już panował mrok a wiatr na dworze się wzmógł a ciemności, w których aktualnie leżał mężczyzna rozświetlane były tylko co jakiś czas przez reflektory przejeżdżających aut. Deszcz zacinał w okna apartamentu, pogoda była wyjątkowa brzydka. Powoli wstał na nogi lecz w głowie nadal mu się kręciło. Kiedy usiadł na łóżku swojego syna by chwilę odetchnąć chwycił się za głowę. Grymas bólu przeszył jego twarz. Rozcięcie nad lewą skronią. Krwawienie ustało już jakiś czas temu jednak dopiero teraz spostrzegł na ziemi spora kałużę czerwonego płynu. Joe nie miał pojęcia czy za jakiś czas zacznie mu dolegać coś poważniejszego. Coś co będzie wywołane tym uderzeniem. Miał nadzieję, że tak nie będzie, choć uderzenie było poważne. Po kilku chwilach wstał z łóżka i ruszył w stronę toalety by tam zająć się tym rozcięciem. Chciał je opatrzyć. Gdy doszedł do lustra nad umywalką i spojrzał na twarz zobaczył zacieki z krwi i dość długie ale płytkie rozcięcie. Obmył twarz przy wątłym świetle jarzeniówki i założył plaster na ranę. W lustrze zauważył także, że jego stara i zużyta koszula, którą miał na sobie również się pobrudziła. Ruszył w stronę swojego pokoju, w którym panował mrok i alkoholowy posmród od czasu gdy jego świat przekręcił się o sto osiemdziesiąt stopni. Gdy zrobił kilka kroków, przypomniał sobie, że kilka godzin temu, gdy leżał na ziemi prawie nieprzytomny w pokoju z fotelem wcale nie było półmroku. Biło z niego jaskrawo jasne światło. Światło było dość nietypowe, zbyt jasne na światło słoneczne, zwłaszcza że żaluzję miał pozamykane od czasu gdy na dobre tu osiadł a świateł nie miał zbyt dużo. Jedna lampa przy fotelu i żyrandol pod sufitem. To wszystko. Nawet gdyby jakimś cudem obie te lampy włączyły się naraz światło nie byłoby tak mocne i tak jasne jak wtedy.
Joe powolnym i jeszcze zamglonym wzrokiem rozejrzał się po pokoju. Nie zauważył nic szczególnego… chyba że. – Chwila…- pomyślał. Zawroty głowy wróciły a ból głowy delikatnie się nasilił. Coś w pokoju się zmieniło. Coś czego nie można by było zobaczyć na pierwszy rzut oka. Coś, czego zwykła osoba, która jest tu rzadko czy gość, by nie zauważyła. Zmieniła się aura, klimat. Każde wnętrze taką ma. Swój zapach i charakterystyczną siłę, pole… które wyczuwa tylko osoba przebywająca tam często. To „coś” zmieniło się zdecydowanie w pokoju Joego. Jakby ktoś obcy wtargnął pod jego nieobecność i kompletnie poprzestawiał mu rzeczy tyle że rzeczy były tam gdzie zawsze. Aura była na tyle dziwna, że Joe czuł się w pokoju niepewnie. Jakoś, bardziej pozytywnie nastawiony do życia. Czuł nadzieję i siłę. Powietrze było przepełnione dobrą energią.
Joe usiadł w fotelu na moment, jednak w głowie wszystko zaczynało mu się układać. Czuł jakby był na jakiś silnych psychotropach lub środkach odurzających. Nie czuł bólu lecz spokój i wiarę… Po kilku chwilach, mężczyzna poczuł dziwną chęć wyjścia z domu. Nie do końca wiedział gdzie i nie obchodziło go to. Miał pewność, że ta aura zaprowadzi go bezpiecznie z powrotem po zakończonym spacerze. Nie przejmował się tym co ludzie pomyślą i czy będą go wytykać palcami. Nie obchodziło go to. Musiał gdzieś iść. Wiedział, że prędzej czy później dowie się gdzie. Zanim wyszedł, ból głowy praktycznie ustał, zawroty minęły a rana nad skórą zaczęła się kurczyć. Czuł że staje się mniejsza i mniejsza.
Joe wyszedł na ulicę nogi same prowadziły jego ciało. Mężczyzna przystanął na progu klatki i nie mógł uwierzyć własnym oczom. Na dworze panował poranek. Zdawało mu się, że siedzi w fotelu może maksymalnie piętnaście minut jednak stało się coś dziwnego. Jego świat przeskoczył o dobre kilka godzin. A może ktoś przestawił zegar? Nie miał pojęcia i w tym momencie naprawdę się tym nie przejmował. Wiedział, że chce iść. Iść na przód.
Świat cały czas pędził, jednak coś się zmieniło. Było ciepłe a powietrze było nad wyraz świeże i aż chciało się je wciągać pełną piersią. Zupełnie zmieniło się od chwili gdy leżał w pokoju Tommyego. Na trawnikach pojawiły się piękne kwiaty o różnych barwach. Joe, pomimo że rzadko wyglądał przez okna z tej strony oraz wychodził z domu to mógłby przyrzec, że jeszcze wczoraj ich nie było. Cała przyroda wokoło, której przechodził mężczyzna wyglądała bardzo zdrowo i nienaturalnie kolorowo. Jakby Matka Natura zrobiła sobie tędy spacer dzisiejszej nocy i dotykała każde źdźbło i każdy kwiat i pobudzała je do życia. Joe zauważył, gdy szedł wzdłuż swojej ulicy, że mieszkańcy wcale nie zwracają uwagi na to co się stało z otaczającą ich naturą. Szli zamyśleni, zagubieni. Trącali się barkami. Biznesmeni i sportowcy. Żony, mężowie i dzieci. Wszyscy byli ewidentnie w swoich małych światkach i nawet jeżeli rozmawiali między sobą to byli bardzo mało zainteresowani co ta druga osoba odpowiada. Jakby grali w słabej sztuce. Czuć było w tych tłumach jakiś niepokój i strach jednak Joe nie miał pojęcia dlaczego tak właśnie mu się wydawało i dlaczego właśnie teraz to zauważył. Zdecydowanie bardziej skupił się na tym, że nikt ale to nikt nie wytyka go palcami i nie obgaduje. Nie czuł tych ciężkich oddechów plotkarek pod sklepowych i zwykłych przechodniów, które jeszcze do wczoraj tak mu ciążyły. Może to dlatego, że dziś nie przejmował się praktycznie niczym? Może dlatego, że czuł że gdzieś we wnętrzu ma cel i chce go spełnić i żadna kobieta ani facet nie zdoła mu w tym przeszkodzić. Po jakimś czasie Joe doszedł do miejsca, którego w ogóle nie spodziewał się zobaczyć. 

Jego zaczarowane jakąś dziwną mocną nogi, doprowadziły go tam, gdzie jego życie praktycznie zawsze toczyło się, jeśli nie był w domu. Do baru.
– I to koniec?- pomyślał Joe. Wszedł do baru. Głupio się czuł. Uwierzył, że tym razem mogło coś się zmienić, że może coś się stać, pomimo tego w jakiej trudnej i dziwnej sytuacji życiowej jest. Usiadł przy ladzie i rozejrzał się w koło. Pomieszczenie było puste. Za ladą stał, znany mu już barman Clive.
- Witam Joe – powiedział bardzo spokojnym głosem – Co podać?
-Witam, wiesz.. to co zwykle…-Urwał i spojrzał na barmana, który przeszywał go wzrokiem tak poważnym, że mężczyźnie wydawało się że zrobił coś nie tak. Joe był zbity z tropu.
- Posłuchaj, doskonale wiesz, że nie mamy czasu na te bzdury. – powiedział Clive.
-Słucham? – Joe chyba jeszcze nigdy w życiu nie był tak zdziwiony.
- Udało mi się Cię tu przyprowadzić, teraz musimy uciekać. Mefistofeles za długo nie będzie stał bezczynnie. Pochował Cię żywcem. Ściągnął cię do piekła i nie wyjdziesz stąd chyba, że ja ci w tym pomogę. – Joe nie wiedział co powiedzieć, jednak zaczęło mu się wszystko układać w głowie.
- Światło, zmieniona aura, piękne kwiaty, to że czułem się zdecydowanie lepiej to wszystko twoja sprawka? Ale kim ty jesteś do cholery?
- Wysłannikiem Boga. Aniołem, przybrałem ludzką postać, by móc przeniknąć do piekła i pomóc wydostać się takim ludziom jak ty. Którzy wpadli tu z przyczyn nie do końca wyjaśnionych, z samej decyzji Diabła. Czasem myśli, że ma zdecydowanie większe prawa niż ma w rzeczywistości i porywa tych, którzy albo nagle stracili wolę istnienia, tak jak ty po wypadku albo bawią się w otwieranie bram piekielnych. Uważa, że zasługują na karę i wrzuca ich za życia do piekła. Dlatego tu jestem, musimy uciekać. Choć. –
- Jeszcze wczoraj, gdy byłem w kościele, tamtejszy kapłan powiedział mi że zginąłem. Zabiłem siebie nad ciałem mojego dziecka – mężczyzna niemal krzyczał na barmana, który na te słowa przecząco głową. – że nie żyje, że sam Bóg nie chce mnie widzieć. Widziałem to, co zrobiłem na własne oczy!
-Tak, wiem co widziałeś Joe, to była wizja… On sam chciał byś to zobaczył, twój umysł stał się na to podatny gdy ty utraciłeś chęć do życia. W jednej chwili utraciłeś wszystko po co żyłeś, a przynajmniej tak ci się zdawało. Marzyłeś o tym by umrzeć… Szatan kocha takich ludzi…upadłych. Wykorzystuje ich stan i karzę. Nie daje szans na poprawę, zmianę stanu tylko chce ich potępić.
- mieć kolejną maskotkę do torturowania… -szepnął zszokowany mężczyzna.
-dokładnie tak, dlatego tu jestem, by cię wyzwolić. – Clive spojrzał na drzwi i okna.
Joe, dopiero teraz gdy Clive obrócił głowę w stronę drzwi wejściowych i wyciągnął rękę, że jego skóra mieni się delikatnie tym samym światłem, które biło z jego pokoju zeszłego popołudnia. Clive wyciągnął rękę i delikatnie ruszył w powietrzu nadgarstkiem. Tym samym zamknął drzwi na klucz i przesunął jeden z dużych, ośmioosobowych stołów pod drzwi. Za tym wszystkim pojawiła się delikatna powłoka, która mieniła się kolorami tęczy. Otaczała drzwi i okna i całą ścianę wejściową
- To ich nie zatrzyma ale spowolni…- powiedział i spojrzał Joemu w oczy.
-Kogo? Kogo spowolni? – Zapytał mężczyzna, który teraz oddychał zdecydowanie szybciej i czuł się zdecydowanie mniej pewnie niż przed swoja klatką, pomimo tego, że stał przy aniele, który pojawił się z nikąd w jego przegranym życiu.
-Oh, Hahahaha – Clive zaśmiał się dość głośno- Demony Joe. Żądne krwi demony. Myślisz, że Diabeł, który nigdy nikomu nie odpuszcza i nie pozwolił nikomu stąd uciec. Da za wygraną bez walki? Nie liczyłbym na to. Jak myślisz dlaczego ci wszyscy ludzie zachowują się jakby byli marionetkami? Bo nimi są. To umarli, którzy zasłużyli na piekło, a teraz Mefistofeles może nimi sterować. Jak tylko mu się podoba. To trochę jakby jego armia. – Gdy anioł przedstawiał mężczyźnie tę sytuację, pospiesznie przeskoczył na drugą stronę lady, tam gdzie stał Joe i chwycił go za ramiona.
- Ufasz mi? Mam nadzieję bo, to co ci powiedziałem powinno wystarczyć do przekonania nawet najmniejszego niedowiarka, a nie mamy czasu na dłuższe rozważania, przynajmniej na razie, dlatego – podniósł prawą rękę i powiedział jakąś dość skomplikowaną formułę w dziwnie brzmiącym języku. Joe mógł tylko przypuszczać, że była podobna do łaciny. – musimy ruszać- sufit ponad nami, w barze, który Joemu zawsze wyglądał na najbardziej obskurny zakamarek śwata, rozdarł się na dwie części. W szparę, która powstała wlało się niebiańskie światło. Blask, który oślepiał oczy mężczyzny, jednak ten dostrzegł, że chłopak stojący obok niego, który tak naprawdę miał poważniejszą fuchę niż barman na tym świecie (oraz pewnie na innych jego wymiarach), stał wpatrzony w ten jasny promień i wcale nie czuł jego siły. To był blask ze świata Clivea, teraz Joe to zrozumiał. To wrota do nieba. W tym momencie, usłyszeliśmy ogromny huk, obaj spojrzeliśmy na drzwi wejściowe. To co ujrzał Joe wprowadziło do jego duszy ogromny lęk. Na ulicy, na której przeważnie jest tylko kilku przechodniów, teraz roiło się od demonów. Było ich setki. Wyglądali jak ludzie, jednak ich ciała stały w delikatnych płomieniach i były osmolone. Ubrania postrzępiony i zniszczone. W oczodołach nie było nic, poza czarnymi wnękami. Zęby zdecydowanie zaostrzone. Chciały dostać się do środka. Zbiegły się z całego miasta. Mefistofeles, tak jak powiedział Clive, nie chciał ich wypuścić. Próbowały przebić się przez pole, które wytworzył anioł. To dało im chwilę by skoczyć w światłość.
W tym momencie, gdy chłopak skoczył i pociągnął za sobą Joego zmienił swą człowieczą postać, którą mężczyzna tak dobrze znał i wybuchł przenikliwym światłem na które Joe zamknął oczy a demony odskoczyły…Stał się prawdziwym aniołem. Jego postać była niesamowicie piękna. Skrzydła były długie i czyste a szata jaskrawo biała. W dłoni trzymał złoty miecz.
Po kilku chwilach, demony dostały się do środka baru i zaczęły krzyczeć i jęczeć. Jednak nie mogły nic już poradzić. Byli za daleko, za wysoko. Unosili się coraz szybciej i szybciej a w oddali usłyszeli straszny i donośny wrzask Mefistofelesa. Był on tak przenikliwy, że wniósł lęk w serca ich obu. Jednak byli już za daleko, było już za późno by ich powstrzymać i Diabeł musiał się z tym powstrzymać.
Po chwili zniknęli.
***
Kiedy po krótkiej chwili Joe otworzył oczy stał pewnie na ziemi w miejscowości, której nie znał. Miał tylko nadzieję, że jest to jakieś bezpieczne miejsce na Ziemi a wrota do piekieł są zamknięte na cztery spusty. Clive w postaci ludzkiej stał obok niego.
- To tu, zaczniesz od początku. Z czystym kontem. Czy znajdziesz się na dole, w piekle czy w niebie wśród swoich bliskich. Obok Tommiego i Sue – na te imiona Joe obrócił i chciał coś powiedzieć z nadzieją w oczach, jednak Clive uciszył go ręką- to wszystko teraz zależy już tylko od ciebie. Lecz pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć. Powodzenia!
-Poczekaj.. Dziękuję ci. –powiedział Joe. –Dziękuję, że wyrwałeś mnie z tamtego miejsca. Powiedz mi tylko, odpowiedz na jedno pytanie.
-Co takiego? –zapytał Clive
- Co u mojej rodziny? Jak się mają? Czy wszystko w porządku?
-Tak. Będziesz ich mógł sam o to zapytać.
- Naprawdę? Umożliwisz mi to? – Joego nie obchodziło to, że znów stał się od kogoś zależny, że mógł stać się dłużnikiem. Pomimo tego, że to on zawsze dyktował warunki w swoim fachu.  Chciał tylko zobaczyć rodzinę.
- Nie, będziesz to mógł zrobić, jeśli znów nie stracisz swojej woli istnienia, życia, która po wypadku momentalnie zniknęła… Nie strać jej do czasu kiedy po ciebie przyjdę. Wytrwaj. Oni poczekają.

Po tych słowach Clive zniknął, a Joe znów został sam jednak od czasu jego ostatniej samotności wiele się zmieniło. Żyje, wśród żywych, ma czyste konto i ma cel w swoim życiu. Ma nową misję którą musi wypełnić. Słyszał gwar jeżdzących aut i rozmów ludzi, słyszał to co powinien słyszeć normalny człowiek. Dzwonki klaksony, alarmy i hałasy. Szum wiatru i zapach spalin. Wszystko to było w tym miejscu namacalne i piękne bo rzeczywiste.
Joe odszedł w kierunku domostw na zachód od niego ukąpanych w promieniach zachodzącego słońca z uśmiechem na twarzy który świadczył o tym, że to dopiero początek jego przygody.

 Koniec. Komentujcie, oceniajcie ;]

"W podróży"

"W podróży"

W dziewiętnastym przedziale siedzę,
wśród zdrowych i chorych.
W podróży do spełnienia od dawna już bieże
Czekam co dzień na gamę zdarzeń nowych.

Ludzie wszelakiej maści...
To wysocy to niscy..
Bóg stworzył ich pełne garści.
Jadą ze mną wszyscy.

Kupiliśmy swe bilety,
nikt nie zmieni tej drogi.
stety albo i niestety...
więc podróżniku błogi...

Spraw by twój bilet wart
był swej ceny i przeżytych lat.